— Nie, nie; już po dziesiątej i ciemno jak w Egipcie. Nie mogę tu zostać, bo jest pełno osób, i u Salusi przenocuje kilka panienek. Poleżę póki Anna nie przyjdzie, a potem będę musiała zajść piechotą.
— Poproszę Artura żeby poszedł, — rzekła Ludka, — i uspokoił ją ten pomysł.
— Zmiłuj się nie rób tego! nie proś go i nie mów nikomu. Podaj mi tylko kalosze, a te trzewiki wsuń między nasze rzeczy. Nie mogę już tańczyć, więc jak tylko będzie po kolacji, czatuj na Annę, i zaraz mi powiedz jak przyjdzie.
— Teraz właśnie przechodzą do jadalnego pokoju, ale ja wolę zostać z tobą, nie pójdę.
— Owszem, moja droga, idź i przynieś mi kawy. Takam zmęczona, że nie mogę się ruszyć.
Położyła się, chowając starannie nogi obute w kalosze, a Ludka pobiegła do jadalnego pokoju, przebywszy chiński gabinet i pokoik, gdzie stary pan Gardiner posilał się na osobności. Sięgnęła po kawę, lecz natychmiast rozlała ją na przedni bryt sukni.
— Ach mój Boże! jakżem ja niezręczna! — wykrzyknęła, wycierając plamy rękawiczką Małgosi.
— Czy mogę przydać się na co? — odezwał się przyjazny głos; był to Artur, z filiżanką kawy w jednej ręce, a z talerzykiem lodów w drugiej.
— Chciałam co wziąć dla Małgosi, która nie może tu przyjść, bo jest bardzo zmęczona; ktoś mię potrącił, i oto w jak ładnym stanie jestem, — odpowiedziała, patrząc smutno na poplamioną suknię i zniszczoną rękawiczkę.
— Co za szkoda! Rozglądałem się właśnie, komuby to podać; czy mogę zanieść siostrze?