widoków, i powszechnie dziwiono się potem, że tak umie dogadzać gderliwej krewnej. Bywały niekiedy burze i Ludka szła do domu z postanowieniem, że już tego dłużej nie będzie znosić, ale ciotka March żywo brała się do rzeczy i wzywała ją tak nalegająco, że nie mogła odmówić — bo w głębi serca dosyć lubiła tę pieprzną jejmość.
Głównie musiała ją tam nęcić piękna bibljoteka, zostawiona od śmierci wuja March na łup kurzu i pajęczyn. Ludka pamiętała poczciwego staruszka, który jej pozwalał budować koleje żelazne i mosty z grubych słowników, opowiadał historje o dziwacznych obrazkach w łacińskich księgach i kupował jej pierniki, ile razy ją spotkał na ulicy. Ciemny, zakurzony pokój, popiersia wyglądające z ponad dużych szaf, wygodne krzesła, globusy, — a co lepsza, pustynia książek, wśród której mogła wędrować gdzie chciała — czyniły dla niej bibljotekę przybytkiem szczęścia. Jak tylko ciotka March zabierała się do drzemki, albo zajęta była gośćmi, Ludka śpieszyła do cichego schronienia, i sadowiąc się w wielkim fotelu, połykała poezje, romanse, historje, podróże, obrazki. Ale ta radość, jak każda na świecie, nie trwała długo, bo skoro doszła do jądra powieści, do najpiękniejszego wiersza w poemacie, lub do niebezpiecznej przygody podróżnika, krzykliwy głos wołał: „Lud-wi-ko! Lud-wi-ko!“ i musiała opuszczać raj, żeby zwijać nici, myć pudla, lub godzinami czytać „Essays“ Belsham’a.
Marzeniem jej było dokonać jakiego znakomitego czynu, coby to było, nie miała pojęcia i zostawiała wybór na później, — tymczasem zaś najwięcej ją smuciło, że nie może tyle czytać, biegać i jeździć konno, ileby chciała. Często nabawiała się kłopotu przez żywy temperament,