rzeć się dokoła. Wszędzie panował spokój; firanki były spuszczone przy dolnych oknach, służba nie pokazywała się i żywej duszy nie było widać, prócz kędzierzawej czarnej głowy, wspartej na szczupłej ręce w oknie na górze.
— To on! — pomyślała, — biedny chłopiec! Zupełnie sam i chory, w taki smutny dzień! To okropne! Rzucę kulę ze śniegu, aby spojrzał, a wtenczas powiem mu jakie życzliwe słowo.
Garść miękkiego śniegu poleciała wgórę, i chłopiec zaraz się obrócił, pokazując twarz, która straciła w jednej chwili obojętny wyraz; duże oczy ożywiły się i usta zaczęły się uśmiechać. Ludka ukłoniła się z uśmiechem i wywijała w powietrzu miotłą, wołając:
— Jak się masz? czyś chory?
Artur otworzył okno i wrzasnął przeraźliwie jak kruk:
— Lepiej mi, dziękuję! Strasznie się przeziębiłem i od tygodnia siedzę w zamknięciu.
— Żal mi cię! Czemże się zabawiasz?
— Niczem; nudno mi jak w grobie.
— Czytasz?
— Mało, bo mi nie wolno.
— Czyby kto nie mógł czytywać głośno?
— Czasem dziadek to robi, ale go moje książki nie zajmują, a nie chcę prosić bez ustanku Brooke’a.
— Czy odwiedzał cię kto przynajmniej?
— Nie chciałem widywać nikogo. Chłopcy hałasują zaraz, a ja mam osłabioną głowę.
— Czy niema jakiej miłej dziewczynki, któraby czytywała i bawiła cię? Dziewczęta są ciche i lubią doglądać chorych.
— Nie znam żadnej.