że nigdybym jej nie przerwał, — rzekł Artur z wdzięcznością.
— Doktór przyszedł do pana, — rzekła służąca, przywołując go znakiem.
— Czy się nie rozgniewasz, jak odejdę na chwilkę? sądzę, że mi wypada z nim się zobaczyć, — rzekł Artur.
— Nie uważaj na mnie, tak mi tu dobrze jak świerszczowi, — odpowiedziała Ludka.
Artur odszedł, ona zaś pozostawszy sama stanęła przed pięknym portretem starego gentlemana. Drzwi się roztworzyły znowu, a Ludka, nie odwracając głowy, powiedziała stanowczym głosem: — Teraz pewna jestem, że nie bałabym się; bo te oczy są poczciwe, choć usta cierpkie i chociaż tak wygląda, jak gdyby miał strasznie dużo woli. Nie jest tak piękny jak mój dziadek, ale mi się podoba.
— Dziękuję pani, — rzekł chrapliwy głos za nią, i z wielkiem niezadowoleniem ujrzała przed sobą starego pana Laurence.
Biedna Ludka tak się zarumieniła, że już nie mogła być czerwieńszą, i serce zaczęło jej bić nieznośnie, gdy sobie przypomniała własne słowa.
Przez chwilę miała szaloną chęć uciec do domu, ale to byłoby tchórzostwem, dziewczęta wyśmiałyby ją — więc postanowiła zostać i o ile zdoła najlepiej wydobyć się z kłopotu. Powtórne spojrzenie przekonało ją, że oczy żywe jeszcze poczciwiej wyglądają z pod krzaczastych siwych brwi niż malowane — i jakieś figlarne ich mruganie odjęło jej dużo trwogi. Po tem strasznem milczeniu, stary gentleman rzekł nagle jeszcze grubszym głosem:
— Więc nie boisz się mnie pani, tak?
— Nie bardzo.