Gdyby Laurence‘owie byli „sztywni i dumni“ jak zwykła wyrażać się Ludka, nie podobałaby im się wcale, bo wobec takich ludzi była zawsze lękliwa i nieswoja; ale widząc, że są naturalni i swobodni, była sobą i wywarła dobre wrażenie.
Po hebracie chciała odejść, ale Artur obiecał jej jeszcze coś pokazać i zaprowadził do cieplarni, oświetlonej na jej przybycie. Rozglądała się jakby w zaczarowanym miejscu, chodząc po ścieżkach — i rozkosz jej sprawiały kwitnące ściany, łagodne światło, wilgotne i miłe powietrze, cudowne wina i drzewa, zwieszające się nad jej głową. Tymczasem zaś jej nowy przyjaciel pozrywał najpiękniejsze kwiaty, związał je w bukiet i rzekł z ożywieniem na twarzy, tak miłem dla Ludki: bądź łaskawa oddać to mamie i powiedz, że mi się bardzo podobało przysłane przez nią lekarstwo.
Wyszedłszy stamtąd, zastali pana Laurence stojącego przed kominkiem w wielkim salonie, lecz uwagę Ludki zupełnie pochłonął duży fortepian, który tam stał otwarty.
— Czy grasz? — zapytała, zwracając się do Artura ze szczególnem poszanowaniem.
— Czasami, — odpowiedział skromnie.
— Zagrajże teraz! chciałabym cię usłyszeć, żeby opowiedzieć Elizie.
— Nie chcesz dać przykładu pierwsza?
— Nie umiem grać; jestem za głupia, żeby się uczyć muzyki, ale ją z całego serca lubię.
Artur grał, a Ludka słuchała, zanurzając rozkosznie nos w herbacianych różach i heljotropach. Jej poszanowanie i cześć dla „młodego Laurence‘a“ wzmogły się bardzo, bo grał szczególnie dobrze i nie ograniczył się na jednej sztuce. Pragnęła, żeby go Eliza usłyszała kiedy, ale się nie odezwała z tem życzeniem, tylko tak go chwaliła,