pana Laurence jakimś tajemniczym sposobem, postanowił wdać się w tę rzecz. Pewnego razu będąc u pani March, zręcznie naprowadził rozmowę na muzykę, i opowiadał o różnych wielkich śpiewakach i pięknych instrumentach. Takie to były śliczne anegdoty, że Eliza nie mogła wytrzymać w dalekim kącie, i przysuwała się coraz bliżej jakby oczarowana. Stanąwszy za jego krzesłem, słuchała z oczami szeroko rozwartemi i z twarzyczką rozgrzaną tym niezwykłym postępkiem. Pan Laurence nie zwracając na nią wcale uwagi, jakgdyby to była tylko mucha, mówił dalej o lekcjach i nauczycielach Artura; nagle, jakby mu to dopiero przyszło na myśl, rzekł do pani March:
— Mój chłopiec zaniedbuje teraz muzykę, i rad jestem, bo ją zaczynał zbytecznie miłować; ale fortepian cierpi na tem, że nie jest używany. Czy która z dziewcząt pani nie lubiłaby przybiec czasem i ćwiczyć się, żeby się nie odstrajał?
Eliza postąpiła krok naprzód i mocno zacisnęła rączki, żeby się powstrzymać od klaśnięcia, bo to było pokusą nie do zwalczenia, i myśl o ćwiczeniu się na tym wspaniałym instrumencie zupełnie zatamowała jej oddech. Zanim pani March zdołała odpowiedzieć, pan Laurence rzekł dalej z jakimś dwuznacznym uśmiechem, potrząsając przytem głową:
— Nie potrzebowałaby z nikim się widzieć ani rozmawiać, niech tylko przybiegnie, kiedy zechce. Ja siedzę zamknięty w pracowni na drugim końcu domu, Artur bardzo dużo wychodzi, a służba nigdy się nie zbliża do bawialnego pokoju po dziewiątej godzinie. — Rzekłszy to powstał, żeby odejść, a Eliza postanowiła odezwać się, bo to ostatnie zapewnienie już nie zostawiało nic do życzenia. — Niech pani będzie łaskawa powtórzyć panienkom