z domu, po dwu czy trzykrotnem cofaniu się, szczęśliwie dotarła do bocznych drzwi i cicho jak myszka weszła do bawialnego pokoju, gdzie stało jej bożyszcze. Ma się rozumieć zupełnie z przypadku, jakieś ładne nuty leżały na fortepianie. Często nasłuchując i oglądając się wokoło, drżącemi palcami dotknęła nareszcie wielkiego instrumentu, i natychmiast zapomniała o swej lękliwości, o sobie i o wszystkiem, tylko się oddała niewysłowionej rozkoszy, jaką jej sprawiała muzyka, bo to był niejako głos ukochanego przyjaciela.
Pozostała tam, póki Anna nie przyszła ją wezwać na obiad, ale nie miała apetytu, więc siedziała tylko uśmiechając się błogo do wszystkich.
Odtąd ciemny kapturek prawie codzień przemykał się przez płot, i wielki salon bywał nawiedzany przez muzykalnego ducha, który przychodził i znikał. Nie wiedziała, że pan Laurence otwierał często drzwi od swej pracowni, żeby usłyszeć swe ulubione sztuki — i że Artur stoi na straży w sieni, żeby nie dopuszczać służby. Nie domyślała się też, że ćwiczenia i nowe nuty umyślnie dla niej leżą na pulpicie, a gdy stary gentleman mówił o muzyce u nich w domu, myślała sobie tylko: „jaki on dobry, że opowiada o rzeczach, które mogą być dla mnie pożyteczne.“ Radowała się całem sercem i przekonała się — co nie zawsze bywa — że się spełniło jej największe życzenie. Może dlatego, że umiała być wdzięczna za ten dar, otrzymała jeszcze większy, w każdym razie oba były zasłużone.
— Mamo, ja wyhaftuję panu Laurence pantofle. Taki jest dobry, że się muszę odwdzięczyć, a nie wiem w jakiby inny sposób; czy pozwolisz? — zapytała w kilka tygodni po jego pamiętnych odwiedzinach.
— Dobrze, moja droga, sprawisz mu wielką przy-