A kiedy obiadu opóźni się pora,
To sądzę, żem w ustach nic nie miał od wczora.
Jak gdyby na przekór ta duża komnata,
Gdzie lekcye pobieram z siostrzyczką kochaną,
Nad samą jest kuchnią — ztamtąd więc dolata,
Nęcący zapaszek w południe i rano;
A kiedy profesor poważnym swym głosem,
Mówi nam, jak części zmieniają się mowy,
Ja wtedy przemyślam nad zupką, nad sosem,
Nad smakiem wybornéj pieczeni wołowéj,
I często, gdy długo obiadu nie dano,
Sam nie wiem o co mnie na lekcyi pytano.
Zaledwie godzina wybiła dwunasta,
I słychać półmisków brzęk w głębi kredensu,
Mów, proś, groź, zaklinaj — nic nie wiem i basta,
A jeśli co rzeknę, to znowu bez sensu...
Więc czekam, więc patrzę, aż serce mi rośnie,
Na drzwiczki od kuchni zkąd wyjść ma Antoni:
„Ah! wazę już niosą!” zawołam radośnie,
A książki, kajety, spadają mi z dłoni.
Profesor się gniewa i karci swawolę,
Lecz cóż ja mam począć, gdy waza na stole?
Raz kiedy mój Ojciec powrócił z podróży,
On wziął go na stronę, i wtedy półgłosem
Coś oba ze sobą mówili czas duży,
A szepcąc wciąż na mnie patrzyli ukosem.
„Profesor,” rzekł Ojciec — „zmartwiony jest bardzo,
Brakiem twéj uwagi w nauki godzinie:
Źle kiedy dziateczki trudami prac gardzą,
Bo potém za późno, gdy młodość przeminie.”
Strona:PL L Niemojowski Trójlistek.djvu/239
Ta strona została skorygowana.