Przez ług, ugór i manowiec,
Ciągnie szereg bron,
A pastuszki stada owiec
Gnają z wszystkich stron;
Każdy dąży do swéj strzechy,
Bo już spocząć czas,
Słychać wrzawę, gwary, śmiéchy,
Brzmi piosenką las.
Wszyscy wnet siądą za stołem,
Chwycą łyżki w dłoń,
Potem pacierz zmówią społem,
Znacząc krzyżem skroń;
Pora wreszcie po prac trudzie,
Skrzepić siły swe,
Więc znużeni pracą ładzie,
W błogim legli śnie.
I znów jutro, nim blask złoty
Zajrzy w chaty próg,
Pójdą raźno do roboty,
Jak przykazał Bóg!
To co wam powiem działo się w Warszawie:
Raz, pewien Ojciec ze swym małym synkiem,
Siedli wśród skweru, pod krzakiem na ławie,
Pragnąc pokrzepić siły wypoczynkiem;
Obok nich blizko od strony ulicy,
Czterech chłopaków stanęło za skwerem:
Byli to wszystko młodzi wyrobnicy,
Co się zajmują stałym procederem.