„Smutno,” zawołam, „jechać do szkoły,
Rzucać domową zagrodę;
Na cóż mi klasy ciężkie mozoły,
Gdy tu mam taką swobodę?
Wszakżeż i w domu bez żalu, troski,
Bez zmartwień, płaczów, kłopotów,
Nieopuszczając rodzinnéj wioski,
Byłbym do nauk wciąż gotów;
A z książką w ręku, chodząc po dworze
I mając wolę swą własną,
Lżéj szłaby praca, niż w klas rygorze,
Gdzie tak jest duszno i ciasno.”
„Synu,” rzekł Ojciec wyszedłszy z sali,
„Kto łaknie trudów książkowych,
Powinien myślą dosięgnąć daléj,
Niż za kres progów domowych.
Szkoła mój synu, w chwili rozwicia
Władz umysłowych człowieka
Staje się twardą nauką życia,
Wśród walki, która go czeka.
Tam go już Matka pieścić przestanie,
Nie będą schlebiać mu sługi;
A jeźli zyska ludzi uznanie,
To tylko przez swe zasługi;
Młodzian rozkoszy otoczon puchem,
Rozkwita tylko w spokoju,
Lecz gdy grom padnie, zmaleje duchem,
Tracąc hart męzki wśród boju.
Nie gardź więc szkolnym mundurkiem synu,
Dni wolnych nie żałuj straty,
Bo tu dym marzeń, tam światło czynu,
Tu mały krążek — tam światy!