Wszyscy mięszkańcy dworu spoczęli,
Spłynęły z górnych sfer mroki,
Ja również twardo na swéj pościeli,
Spałem wśród ciszy głębokiéj.
Świeże powietrze, przechadzki, trudy,
Zwarły niebawem me oczy,
Lecz mi się zdało wśród sennéj złudy,
Słyszéć głos jakiś w uboczy:
To mały piesek tak się ujada,
Że zbudził wszystkich we dworze..
Zrywam się, patrzę — a sług gromada,
Otacza zewsząd me łoże;
I człowiek jakiś wysoki wzrostem,
O twarzy strasznéj, szkaradnéj,
Z spojrzeniem dzikiem, gęstym zarostem,
Leży na ziemi bezwładny.
To zbój — on wkradł się wśród nocnych cieni,
Chcąc nóż utopić w mem łonie;
A dworscy głosem pieska zbudzeni,
W mojéj stanęli obronie.
Nie mogąc licznych sług przemódz siłą,
Padł pośród walki zgnębiony:
„Boże!... pomyślę,” co by to było,
Bez psa wiernego obrony...
On mi swym czynem dał upominek,
Szczeréj za dobro wdzięczności,
Bo miłosierdzia każdy uczynek,
Stwarza nagrodę w przyszłości!