Strona:PL L Niemojowski Trójlistek.djvu/346

Ta strona została skorygowana.

Raz... było to wieczorem, on pracował jeszcze,
Zgięty pod trudów dziennych zdwojoném brzemieniem,
W tém w dłoni nieszczęsnego żelazo złowieszcze
Pękło — i krew mu z rany buchnęła strumieniem;
Spojrzał okropnym wzrokiem, a na twarz wybladłą
Łez dwoje w dwóch kropelkach powoli upadło.
Mąż czynu, tytan pracy zapłakał jak dziecko,
Czyż z bólu? nie — w proch starty zgadł przyszłość złowrogą,
Przeczuł, że stal co dłoń mu raniła zdradziecko,
Wprowadzi głód i nędzę pod strzechę ubogą.
Instynktem Ojca słyszał, jak téj rany wargi
Rozwarte tak szkaradnie, szeptały pół głosem
Jakieś słowa rozpaczy, jakieś jęki, skargi,
Niby żale nad strasznym drogich dziatek losem,
I widział zbezwładniony w téj chwili ofiarnéj,
Na sinéj twarzy żony pomrok śmierci czarny.
Przyszedł głód — o, wy w zbytkach świata wypieszczeni,
Wy nie znacie czém głód jest — wam losu wybrańce,
Ziemia tysiące skarbów życiodawczych pleni,
I okala róż wieńcem dróg doczesnych krańce;
Lecz jest coś straszniejszego nad głodu męczarnie,
Nad zwierzęcą chuć człeka, co posiłku łaknie,
To coś, to głos rozpaczy dziatwy, gdy się garnie
W pierś Ojca krzycząc: „chleba!” a chleba zabraknie!
On nic nie czuł, choć głód mu sił strawił ostatek:
On słyszał tylko jęki konających dziatek.
W téj chwili błysł wśród mroków promień zbawczéj łaski:
W progu izby stanęła możnowładna pani,
Nie z tych dam, które tłumów chcą zbierać oklaski,
Lecz anioł, co prócz złota serce niesie w dani.