Z jéj wejściem, na poddasze spłynął spokój święty,
I lśnił tam niby eter przejrzysty, niebieski,
Z jéj wejściem ból się w urok przemienił ponęty,
Zmilkł jęk, a pod uśmiéchem zaschły dziatek łezki;
Wszystko kwitło promiennym miłosierdzia cudem,
Gdyż Bóg, ów Bóg dobroci — czuwa nad swym ludem!
Koło Krakowa w wioseczce bogatéj
Zasobem włościan i pięknością kraju,
Żył pewien kmiotek wśród rodzinnéj chaty,
Podług dawnego Ojców obyczaju.
Z synami społem glebę swą uprawiał,
A gdy zasłyszał, co potężna wola
Może dokazać — do dzieci swych mawiał:
„Nie nasz to rozum — nam socha i rola.”
Błędnie on sądził, bo w wszelakim stanie,
Człek z hartem ducha los swój zmienić może;
Stać wciąż, grzéch wielki — ludzkości zadanie
Jest dążyć ciągle naprzód w imię Boże!
Pod ową strzechą pośród kmiecych dziatek,
Był chłopak różny od całéj rodziny:
On, od najpierwszych młodości swéj latek,
Chciał, widząc skutek dochodzić przyczyny.
Gdy ujrzał wiatrak, albo młyn wśród rzeczki,
Póty kozikiem i piłką majstrował,
Póty rznął, kleił, przyrządzał deseczki,
Aż podobnego młynka nie zbudował.