Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.
116

W dali słychać było huk: drzewa chwiały się i padały, wszystkie niszczące żywioły rozpętały się, ognie płonęły, rzeki występowały z brzegów, głodne wilki, wyjąc, otaczały dwory. Kopyta końskie tratowały wszelkie cisze szczęścia. A kędy przeleciała ta szalona jazda, płonęły dziko serca mężczyzn, a kobiety blade z przerażenia uciekały od domu i rodziny.
My dzieci słuchałyśmy tych opowieści w milczeniu, zdumione i przerażone, a jednak szczęśliwe.
— Co za ludzie! — myślałyśmy. — Podobnych do nich nigdy już nie ujrzymy!
— Nie zastanawiali się też ludzie owych czasów nigdy nad tem, co robili? — pytaliśmy.
— Zapewne, że się zastanawiali — odpowiadali staruszkowie.
— Ale nie tak, jak my to czynimy — twierdziliśmy. Ale starzy nie rozumieli, cośmy chcieli przez to powiedzieć.
My zaś myśleliśmy o owym tajemniczym duchu samokrytyki, który w naszych sercach już się odzywał. Myśleliśmy o nim, o tym z lodowatym spojrzeniem i długiemi, kościstemi palcami, o nim, który w ciemnym zakątku naszej duszy siedzi i istotę naszą rozskubuje na włókna, jak stare kobiety skubią szarpie z wełny lub jedwabiu.
Nitkę za nitką wyskubują z nas owe długie, kościste palce, póki nasze całe ja nie zamieni się w stos starych łachmanów, a wtedy najlepsze nasze uczucia, najbezpośredniejsze myśli, wszystko, co czynimy i mówimy, zostaje gruntownie zbadane, roztrząsane, a lodowate oczy spoglądają, a bezzębne usta śmieją się i szepcą: