Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.
117

— Patrzajże, to strzępy, nic, tylko same strzępy.
Między ludźmi owych czasów byli już i tacy, którzy duszę swoją otworzyli onym oczom lodowatym. U jednych umieściły się one u źródła czynów, szydząc z dobrego i złego na równi, rozumiejąc wszystko, nic nie potępiając, lecz badając, roztrząsając, kawałkując i paraliżując swoim wiecznym śmiechem szyderskim wszelkie porywy serca i błyski myśli.
Tego ducha samokrytyki miała w sobie piękna Maryanna. Czuła ona jego spojrzenie lodowate, towarzyszące każdemu jej słowu, każdej jej czynności — życie jej stało się widowiskiem, którego on był jedynym widzem. Przestawała być człowiekiem, nie cierpiała, nie cieszyła się, nie żyła, lecz grała rolę pięknej Maryanny Sinclaire, a duch samokrytyki siedział w niej i oczyma zimnemi, a palcami pilnie skubiącemi patrzał na jej występy.
Przepołowiła się. Blade, niesympatyczne, drżące jej pół-ja siedziało, patrząc ironicznie na czyny drugiej połowy, a tajemniczy duch, który istotę jej rozdwoił, nie miał dla niej ani jednego słowa współczucia.
Gdzie jednak bawił stróż źródła jej czynów owej nocy, kiedy poznała pełnię życia? Gdzież był, kiedy ona, ta dumna Maryanna, całowała Göstę Berlinga wobec setek par oczu, kiedy w rozpaczy rzuciła się na śnieg, aby zamarznąć? Wtedy zostały lodowate oczy oślepione, szyderczy śmiech przytłumiony, gdyż uczucie jak burza zerwało się w jej duszy. Szum wartkiej jazdy z baśni dźwięczał jej