— Chcesz, żebym im sama drogę pokazała? Nie mogłabym potem porządku utrzymać w spiżarni. A zresztą, tymczasem uporządkowałam sobie górne półki — czas już był najwyższy. Nie wiem, jak mogłam czekać z tem tak długo!
— Ciocia ma przecież tak wiele do czynienia — pomagał jej usprawiedliwiać się Gösta.
— Prawda, słusznie mówisz; gdzie mnie niema, nic nie stoi na swojem miejscu, a jeżeli...
Tu urwała nagle i otarła łzę z oka.
— Ach, Boże mój! — westchnęła — ja tu sobie stoję i rozmawiam, a już pewnie nigdy nie ujrzę nic swojego. On przecież sprzedaje wszystko, cośmy posiadali.
— Tak, to wielkie nieszczęście — przytwierdził Gösta.
— Wiesz? to duże lustro w sali... taki wspaniały kawałek, szyba z jednej sztuki, a i złocenie bez plamki. Dostałam je od mojej matki, a on chce je także sprzedać.
— Ale co mu się stało?
— Ach! nic... tylko, że Maryanna nie wróciła do domu. Czekał na to i czekał! Całemi dniami chodził po alei i czekał na nią. Tak za nią tęskni, że zdaje mi się, iż zmysły postrada... ale mnie przecież nie wolno się odezwać.
— Maryanna myśli, że się na nią gniewa.
— Nie, tego nie myśli. Ona go zna, lecz jest dumna i nie chce zrobić pierwszego kroku. Są uparci i krnąbni oboje, a na mnie się wszystko odbija, ja stoję pomiędzy dwoma twardemi kamieniami.
Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.
125