puszcza, że zatrzyma się pod drzwiami! Rzucił się przez pokój i padł na kolana u jej posłania.
Chciał ją widzieć, całować — pożegnać. Kochał ją, nigdy nie przestanie jej kochać, ale serce jego przywykło do wyrzekania się.
Ach, gdzież znajdzie wreszcie tę różę samotną bez podpory, bez korzenia, którą mógłby wziąć do siebie i nazwać swoją? Tej nawet nie wolno mu zatrzymać, a znalazł ją przecież odepchniętą, napół umarłą na drodze. Kiedyż nakoniec miłość jego zabrzmi pieśnią, której harmonii nie zepsuje żaden dysonans? Kiedyż szczęście jego oprze się na gruncie, do którego nie będzie się zwracało żadne inne serce w tęsknocie i niepokoju?
Rozmyślał na tem, jak się z nią pożegna.
— Rozpacz panuje w twoim domu — powie jej — serce mi pęka na samą myśl. Musisz wrócić do domu, ukochana...
Te słowa miał na ustach, ale ich nie wypowiedział.
Padł przed jej posłaniem na kolana, ujął jej głowę i zaczął całować, ale słów nie znalazł. Serce zaczęło mu bić silnie, jak gdyby chciało rozsadzić piersi.
Ospa zeszpeciła piękną twarz, skóra zgrubiała i pomarszczyła się. Nigdy już krew nie zabarwi jej lic, ani nie będzie widzialną w delikatnych, niebieskich żyłkach na skroni. Zmęczone oczy przysłaniały obrzmiałe powieki. Brwi znikły, a biała emalia oczu nabrała żółtawego połysku.
Wszystko zniszczało: śmiałe linie zgrubiały i ociężały.
Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.
131