— Ach, miłości moja! — westchnęła — moje ukochanie, żyjesz-li lub umarłaś, jak moja piękność?
∗ ∗
∗ |
Rankiem dnia następnego wszedł dziedzic do swojej żony!
— Postaraj się uporządkować dom, Gustawo — odezwał się. — Jadę po Maryannę.
— Dobrze, Melchiorze, wszystko będzie w porządku — odparła.
Po tej wymianie słów zrozumieli się. W godzinę później był już magnat w drodze do Ekeby.
Nie było wspanialszego mężczyzny, jak Melchior Sinclaire, siedzący w krytych saniach, w najpiękniejszej szubie i najkosztowniejszej chustce na szyi. Włosy miał gładko zczesane, twarz jednak była blada, a oczy głęboko zapadnięte.
Nie do opisania też był blask, spływający z nieba bez chmurki na ten dzień lutowy. Śnieg skrzył się, jak oczy młodych dziewcząt, gdy zagrają do pierwszego tańca. Brzozy wznosiły swoje koronki delikatnych, brunatnych gałązek — na niektórych wisiały jeszcze frendzle drobnych, iskrzących się igiełek lodowych.
Dzień wyglądał świątecznie. Konie jakby w tańcu przebierały przedniemi nogami, a woźnica z uciechy trzaskał z bicza.
Po krótkiej jezdzie zatrzymały się sanki przed bramą dworu w Ekeby. Wyszedł służący.
— Gdzie twoi panowie? — zapytał Melchior Sinclaire.