Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.
134

— Na polowaniu na wielkiego niedźwiedzia w Gurlittbergu.
— Wszyscy?
— Wszyscy, proszę pana. Kto nie poszedł dla niedźwiedzia, poszedł dla furażu. — Dziedzic roześmiał się, aż rozbrzmiało po cichym dworze. Dał służącemu talara za tę odpowiedź.
— Powiedz mojej córce, że jestem tu, aby ją zabrać. Niechaj się nie lęka zimna. Mam sanie kryte i wilczurę przywiozłem z sobą.
— Wielmożny pan nie wejdzie?
— Nie, dobrze mi tu, zostanę.
Służący odszedł, a dziedzic czekał. Tego dnia był w tak doskonałym humorze, iż nic go zepsuć nie mogło. Był zdecydowany czekać na Maryannę, bo może nawet nie wstała jeszcze. Tymczasem rozglądał się z zajęciem.
Z dachu spuszczał się długi sopel lodu, z którym dużo roboty miało słońce. Zaczęło ono od góry, stopiwszy kroplę, myślało, że ona stoczy się wzdłuż sopla i spadnie, tymczasem zanim kropla odbyła pół drogi, zamarzła napowrót. A słońce wciąż powtarzało swoje nieudałe próby. Wreszcie uparty jakiś promień umieścił się na czubku sopla — maleńki to był promyk, ale zajadły, i zanim się opatrzono, dopiął celu — kropla spadła na ziemię z pluskiem.
Dziedzic widział to i roześmiał się. — Nie głupiś! — odezwał się do promienia.
Dwór cichy był i pusty. Z dużego budynku nie dochodził go żaden odgłos. Ale nie okazał