Słońce zaczęło się posuwać w stronę gór na zachodzie. Melchior Sinclaire spojrzał na zegarek. Była trzecia godzina, żona przygotowała obiad na dwunastą.
W tejże chwili ukazał się służący i oznajmił, że panna Maryanna chce z nim pomówić. Dziedzic zarzucił wilczurę na ramię i w świetnym humorze wszedł na schody.
Gdy Maryanna posłyszała jego ciężkie kroki na schodach, nie wiedziała jeszcze, czy wróci z nim do domu, czy nie. Wiedziała tylko jedno, że to czekanie jego musi się wreszcie skończyć.
Miała nadzieję, że tymczasem wrócą rezydenci, lecz nie wrócili. Musiała więc sama sprawę załatwić. Nie mogła tego znieść dłużej. Sądziła, że rozgniewany odjedzie po dziesięciominutowem czekaniu, że bramę wyważy lub dwór podpali. Tymczasem on siedział spokojnie i uśmiechał się. Nie odczuwała dla niego ani nienawiści, ani miłości. Wewnętrzny głos jednak ostrzegał ją przed oddaniem się znów w moc jego. Przytem chciała Göście dotrzymać słowa.
Gdyby był zasnął lub okazał zniecierpliwienie, gdyby zdradził cień wątpliwości, lub przynajmniej sanie usunął z pod słońca. Ale on był uosobioną cierpliwością i spokojem. Tak był pewny siebie, tak zaraźliwie pewny, że ona wyjdzie, że się jej doczeka!
Głowa ją bolała, każdy nerw w niej drgał. Nie mogła znaleźć spokoju póki on czekał na dworze. Zdało się jej, jakoby wola jego spędzała ją w dół po schodach. Chciała przynajmniej z nim się roz-
Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.
137