W kilka dni później postarała się matka o sposobność rozmówienia się z Göstą. Kiedy ojca w domu nie było, posłała do Ekeby po Berlinga i wprowadziła go do Maryanny.
Gösta wszedł bez pozdrowienia, bez słów. Stanął pod drzwiami i patrzył w ziemię, jak krnąbrny chłopak.
— Ależ Gösto! — zawołała Maryanna siedząca w krześle.
— Prawda, takie noszę imię.
— Chodźże tu do mnie, Gösto, całkiem blizko!
Zbliżył się, ale wzroku nie podniósł.
— Bliżej! Klęknij tu!
— Ależ, mój Boże, cóż to ma znaczyć? — zawołał, bezwiednie czyniąc zadość jej woli.
— Gösto, chciałam ci tylko powiedzieć, iż dobrze się stało, że powróciłam do domu.
— Mamy więc nadzieję, że panny Maryanny nie wyrzucą już na śnieg?
— Ach Gösto, więc mnie nie kochasz? Zdaję ci się szkaradną?
Przechylił jej głowę ku sobie i pocałował ją, ale się nie rozchmurzył.
Właściwie bawił ją. Miałżeby zazdrosnym być o jej rodziców? To byłoby zabawne. Podobało się jej zdobywanie go napowrót. Nie wiedziała, dlaczego pragnie go zatrzymać przy sobie, ale chciała tego bardzo. Może przychodziło jej namyśl, iż jemu jednemu powiodło się przywieść ją do takiego stanu, w którym zapomniała o sobie zupełnie. Z pewnością tylko on jeden mógłby to jeszcze raz uczynić.
Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.
139