siedzieli księża bladzi śmiertelnie, mrucząc swoje modlitwy. Gorszej jazdy w życiu nie zaznali.
Można sobie wyobrazić, jak wyglądali, stanąwszy w zajeździe — żywi, lecz dygocący, jak kulki grochu w skórzanym worku.
— Co to ma znaczyć, kapitanie Chrystyanie? — zapytał biskup, gdy mu otworzył drzwiczki powozu.
— To znaczy, żeby się ksiądz biskup dobrze namyślił, zanim drugi raz zjedzie na inspekcyę do Gösty Berlinga — powiedział kapitan Chrystyan, a zdanie to naprzód sobie ułożył i nauczył się go na pamięć, aby się nie pomylić.
— A więc pozdrów Göstę Berlinga i powiedz mu, że do niego nie zjadę nigdy więcej ani ja, ani żaden inny biskup.
Ten swój bohaterski czyn opowiedział kapitan proboszczowi, stojącemu w otwartem oknie w jasną noc letnią. Kapitan właśnie odstawił konie do oberży i ze swoją nowiną podążył na plebanię.
— Teraz możesz być spokojny, kochany bracie — zakończył.
A, kapitanie Chrystyanie, prawda, że księża wybladli siedzieli w powozie, ale chyba jeszcze bledsze miał oblicze proboszcz, gdy wpatrywał się w jasną noc letnią. Ach, kapitanie Chrystyanie!
Proboszcz podniósł rękę w górę, jak gdyby zamierzał olbrzymowi wyciąć silny policzek w tę grubą, głupią twarz — ale się rozmyślił. Zatrzasnął okno i stanął na środku pokoju, zaciśniętą pięść wznosząc groźnie ku niebu.
On, nad którym unosiło się natchnienie, on
Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.
18