Szczęśliwi i w dobrem zdrowiu przejechali obok plebanii w Munkerud. Do Borgi mieli jeszcze pół mili, a drugie pół do Cheby. Droga wiodła brzegiem lasu: na prawo wznosiły się ciemne góry, na lewo długa, biała równina.
Wtem rzucił się Tankred naprzód — wydłużył się, jakgdyby leżał rozciągnięty na ziemi. Wyjąc z przerażenia, wskoczył nagle do sań i skulił się u nóg Anny.
Don Juan szarpnął się i pognał galopem.
— Wilki! — zawołał Gösta Berling.
I ujrzeli długi, szary pas, poruszający się wzdłuż brzegu lasu. Było ich co najmniej tuzin.
Anna nie przeraziła się. Dzień ten widocznie obfitował w wydarzenia, a noc zdawała się nie chcieć mu pod tym względem ustąpić pierwszeństwa. Śmigać po iskrzącej, śnieżnej powierzchni, na przekór ludziom i zwierzętom — to się nazywa życie! — mówiła sobie z lubością.
Gösta zaklął, przechylił się naprzód i batem śmignął Don Juana.
— Boisz się? — zapytał. — Idą napoprzek i dopędzą nas w miejscu, gdzie się droga załamuje.
Don Juan pędził w zawody z dzikiemi bestyami, a Tankred wył z trwogi i wściekłości. Dotarli do załomu drogi równocześnie z wilkami, a Gösta pierwszego ze stada odpędził biczyskiem.
— Ach, Don Juanie, biedaku, uciekłbyś dwunastu wilkom, gdybyś nie musiał nas wlec za sobą! — westchnął.
Przywiązali z tyłu do sań zielony pled podróżny. Wilki nastraszyły się go i jakiś czas trzymały
Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.
79