— Postaw krew krwi twojej, Melchiorze — graj o swoją córkę!
— Na to może sobie pan Sinclaire pozwolić śmiało — żartował Gösta. — Tej wygranej pod mój dach nie dostanę nigdy!
I Melchior nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Nie rad był, że wymieniano imię Maryi przy kartach, ale sama myśl była taka szalona, że nie mógł się gniewać. Maryannę przegrać do Gösty! — rzeczywiście śmiało może sobie na to pozwolić!... To znaczy, Gösto — tłómaczył mu — pod warunkiem, że uzyskasz jej przyzwolenie... ja stawiam na kartę swoje błogosławieństwo ojcowskie.
Gösta wzamian postawił całą wygraną i gra się rozpoczęła. Znowu wygrał, wtedy też pan Melchior Sinclaire wstrzymał się od dalszej gry.
— Przeciw widocznemu nieszczęściu nic nie można poradzić — rzekł, wstając od stołu.
Minęła już północ. Lica pięknych pań zaczęły blednąc — loki im się porozkręcały, koronkowe upięcia pomięły. Starsze panie, orzekłszy że ponieważ zabawa trwała już przeszło dwanaście godzin, czas wracać do domu, zaczęły się z kanap podnosić.
I piękny bal miał się rzeczywiście kończyć, gdy sam Liliencrona chwycił skrzypce i zagrał ostatnią polkę. Sanie zaczęły zajeżdżać, starsze panie otulały się w futra i kaptury, starsi panowie owijali szyje chustkami i zapinali futrzane kamasze.
A młodzież nie mogła się oderwać od tańca — tańczyli w zarzutkach — był to dziki, szalony taniec. Skoro tylko jaki tancerz posadził tancerkę, porywał ją natychmiast drugi w wir tańca.
Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T1.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.
93