Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T2-3.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.
150

niego niezwykle łaskawą, tak, że dużo z trzydziestu dwu sonat umiał na pamięć.
Ale dotąd nie odważył się zasiąść do innego instrumentu, tylko do drewnianego stołu.
Strasznie się boi fortepianu. Pociąga go on, ale bardziej jeszcze odstrasza. Głośny instrument, na którym wygrywano tyle polek, jest dla niego świętością. Nie śmiał nigdy dotknąć tego niezwykłego przyrządu o tylu strunach, który dziełom wielkiego mistrza umie nadać życie! On tylko ucho przyłoży i słyszy scherza i andanta, szemrzące w nim. Tak, fortepian to właściwy ołtarz, na którym trzeba składać ofiary pani Muzyce! Ale on nigdy nie grał na fortepianie. On przecież nigdy tak bogaty nie był, aby sobie mógł kupić, a na tym nie chciał grać nigdy. Majorowa też nie radaby mu go otwarła.
Polki, walce, piosenki Belmana słyszał wygrywane — przy takiej muzyce mógł ten piękny instrument wydawać tylko nieczyste dźwięki. Gdy będzie grał Beethovena, wyda z pewnością ton prześliczny, czysty.
Zdaje mu się, że chyba teraz przyszedł jego czas i Beethovena. Odważy się więc, dotknie świętości i swojego władcę i pana rozweseli dźwiękami.
Siada i zaczyna grać. Jest niepewny, zdenerwowany, przegrał kilka taktów, nie może natrafić na właściwy ton, marszczy się, zaczyna nanowo — zakrywa twarz rękami i płacze gorzko.
Ach, dobra pani Muzyka: to straszne dla niego rozczarowanie. Okazuje się, że świętość nie jest świętością. Niema w nim pełnych, czystych tonów, niema głębok;ego, potężnego grzmotu, niema huczą-