się pod kościołem i cisnął do środka tumanem kurzu, chróstu i słomy.
Proboszcz nie mógł więcej mówić; chwiejnym krokiem zeszedł z kazalnicy.
Ludzie osłupieli.
Czyżby to już była odpowiedź?
A wicher ów był tylko przedsłannikiem nawałnicy, która zbliżała się z niezmierną szybkością. Gdy śpiew przebrzmiał i proboszcz stanął u ołtarza, przelaływały już błyskawice i grzmot huczał potężnie, głusząc dźwięk słów jego. Gdy organista przegrał ostatnią strofę, biły już pierwsze krople deszczu w zielone szyby, a ludzie tłumnie wybiegli patrzeć na deszcz. Nie dość im jednak było patrzeć, lecz stali na nim, moknąc i płakali i śmiali się z radości. Tacy byli nieszczęśliwi, tacy biedni! Ale Pan Bóg jest dobry, zlitował się nad nimi i zesłał im deszcz. Co za radość! jakaż radość!
Proboszcz z Broby był jedynym, który na deszcz nie wyszedł. Klęczał u ołtarza i nie powstał więcej. Radość okazała się za wielką na siły jego — zabiła go radość.