który tu rzucił olbrzym — wszystko to znaleźli, ale nie miejsce pod skałą, gdzie leżało coś czarnego, co widzieli zdala. Nikt nie sprawdził, czy to było mrowisko, obalony pień drzewa, czy też człowiek. Pewnie człowiek, ale nikt nie znalazł tego miejsca, nikt nie przekonał się naocznie.
Zachodzące słońce widzi ich, wychodzących z drugiej strony lasu, ale bez dziewczyny. Cóż tu robić? Jeszcze raz las przeszukać? Las jest niebezpieczny o zmroku: są tam bezdenne bagna i straszne przepaście. I cóż mogą znaleźć teraz, kiedy słońca niema, skoro nie znaleźli nic, gdy świeciło?
— Chodźmy do Ekeby! — odezwał się ktoś z tłumu.
— Do Ekeby! Do Ekeby! — wołają wszyscy.
— Chodźmy, zapytamy rezydentów, dlaczego wypuścili psy na tę, kterej Pan nie dał rozumu, dlaczego niemądrą przywiedli do rozpaczy? Nasze biedne, głodne dzieci płaczą, nasze suknie się podarły; ziarno z kłosów się wykrusza, kartofle gniją w ziemi, konie się nam zdziczyły, krowy pozostawione są bez opieki, my sami omal nie padamy z utrudzenia, a wszystko to przez nich. Chodźmy do Ekeby wymierzyć sobie sprawiedliwość! chodźmy do Ekeby!
— W tym roku przeklętym wszystko spada na nas, chłopów. Ciężko dotknęła nas ręka Pańska: zima przyniesi nam głód. Kogoż szuka ręka Boża? Nie proboszcza z Broby; jego modły dotarły jeszcze przed tron Najwyższego. Któżby więc inny miał być, jeżeli nie rezydenci? Chodźmy do Ekeby!
I posępni, rozdrażnieni mężczyźni spieszą do Ekeby, głodne kobiety z płaczącemi na rękach dziećmi
Strona:PL Lagerlöf - Gösta Berling T2-3.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.
95