jakiego doznać musiał Dante kiedy stanął u wrót Raju i poraz pierwszy ujrzał tam Beatrycze.
A chociaż w nas — słabych synach cielesności — zawsze się mięszają sacra profanis, to jednak Damajanti tak mnie prześwietliła swoją osobą, że wszelkie profanum znikło — i byłem jak rozmodlony wobec jej niewiadomego, ale bez wątpienia podniosłego, marzenia.
Niestety — dowiedziałem się później, co to było! Była to rzecz tak przerażająca (w naszem europejskiem pojęciu), że dotychczas nie mogę o tem wspomnieć bez dreszczu trwogi.
Tymczasowo zastanawiałem się nad tym dziwnym stosunkiem, jaki się zawiązał między mną a tą istotą astralną i nadludzką. Przypominały mi się historje o rusałkach i świteziankach, ale to było zupełnie co innego. Tamto były elementale nieświadome, niższe od człowieka, anima panteistyczna, do cna w żywiołach ziemskich pogrążona. Tu stałem wobec istoty wyższej od siebie, w której był nadmiar duchowości, gdy ja byłem żywiołem i lękałem się, że każdym ruchem mógłbym jej niepokalaną czystość splamić.
Milczeliśmy oboje dłuższy czas. Nakoniec jej powiedziałem tylko te słowa:
— Kocham ciebie!
I nagle Damajanti dziwnie się zmieniła: zdawało mi się, że jakąś bachantkę mam przed sobą, tak błyszczały jej oczy i tak bezczelnie uśmiechały się jej usta.
Potem — nie wiadomo jak — znalazłem się w swoim pokoju — i ona była u mnie.
Upadłem przed nią na kolana i całowałem jej nogi. Podniosła mnie i namiętnie pocałowała w usta. Poczem wyjęła ze swego woreczka wino i nalała kieliszek miary naparstka. Piliśmy na przemiany po parę kropel — i raz jeszcze powtórzyliśmy to samo. Ogień niepojęty rozpalił
Strona:PL Lange - Miranda.djvu/108
Ta strona została przepisana.