za nimi tłum olbrzymi, prawie dwadzieścia tysięcy ludzi liczący. Szli i naprzemian to jedna — to druga grupa śpiewała pieśni odpowiednie z towarzyszeniem instrumentów muzycznych.
Blisko godzinę trwała droga, którą niegdyś przeleciałem w siedem minut. Byliśmy na polu Marsowem. Na środku pola stał dość wysoki stos z drzewa sandałowego, mający u boku rodzaj schodków. Tylko Narajana i Damająnti weszli na środek placu, gdzie koło stosu stało kilku ludzi, widocznie mających służbę przy tym obrzędzie. Była tam nadto w pobliżu grupa muzykantów i śpiewaków. I rodzina również została dopuszczoną do środka równiny, abyśmy mogli się z nią pożegnać.
Koło stosu było małe ognisko, a przy niem kilka pochodni. Znów dał się słyszeć śpiew i muzyka. Damajanti wzięła w rękę jedną z pochodni i podpaliła stos z jednej strony, a potem z drugiej. Poczem, uśmiechnięta i uszczęśliwiona — po schodkach wstąpiła na stos — i pocałunki nam posyłała ostatnie — pożegnalne. Oliwą przesycone drzewo sandałowe zaczęło płonąć żywo i gwałtownie, złotym płomieniem, który w blasku południa przechodził w odcień błękitno-różowy. Ofiara usiłowała stać na tej ruchomej płaszczyźnie, ale zwolna traciła równowagę. Jeszcze się uśmiechała — jeszce posyłała nam pocałunki, i zawołała:
— Żegnajcie! Nowe rozpoczynam życie!
Płomienie ją ogarnęły w całości: runęła na czerwone od ognia polana — chwilowo jeszcze nogi jej drgały, ale w końcu leżała bezwładna i nieruchoma. I oto zdumienie moje przerosło wszystko, com widział dotychczas, choć mię i o tem uprzedzano. Ciało, które się tu paliło — nie był to bynajmniej astral nadmaterjalny, ale zwyczajne ciało ludzkie, którego atomy gdzieś bujały w przestrzeni i w momencie, gdy astral
Strona:PL Lange - Miranda.djvu/129
Ta strona została przepisana.