Strona:PL Lange - Miranda.djvu/151

Ta strona została przepisana.

Zarządzający upewnił mię, że znajdą. Byłem jeszcze po południu, by się o rzeczy dowiedzieć — i znów niema rezultatu.
Poszedłem nazajutrz rano i jeszcze dziesięć razy: wszystko napróżno.
Zresztą bardzo uprzejmie skargę moją zapisali — i p. naczelnik obiecał mi, że uczyni wszystko, „co będzie w jego mocy“. W danym razie gotowi mi są wypłacić indemnizację w sumie np. 10.000 marek. Ale ja nie żądałem indemnizacji, tylko swojej skrzynki, w której były skarby nieocenione.
Dziesięć dni już mija, odkąd wróciłem do Warszawy. Byłem nawet powtórnie na granicy, przypuszczając, że może moja skrzynka tam pozostała, ale okazało się, że ją wysłano prawidłowo: jeżeli więc się zawieruszyła, to napewno w Warszawie, nie gdzieindziej.
Tak więc nagle znalazłem się bez tych tak drogich mi pamiątek, których przez cały czas swojej wyprawy strzegłem jak oka w głowie. Co będzie dalej — nie wiem — czekam wiadomości od zarządu kolei żelaznych.


Na tem skończył swą historję Jan Podobłoczny. Nie chciałem tego opowiadania, które się długo w noc ciągnęło, przerywać uwagami słuchaczy. Oczywiście bowiem ciągle mu zadawaliśmy rozmaite pytania, wyrażaliśmy swoje opinje, niektórzy nawet podejrzewali prawdziwość tej trudnej do skontrolowania wyprawy na nieznaną wyspę. Z drugiej strony historja Damajanti nie ze wszystkiem podobała się pani Zofji Podobłocznej, która, milcząc, od czasu do czasu groziła mężowi paluszkiem. Ponieważ jest to osoba b. dyskretna, nie chciała robić skandalu publicznego — i sądzę, że dopiero w domu scenę mu zrobi, choć nie tracę nadziei, że Jan się wytłumaczy i uzyska przebaczenie.