Strona:PL Lange - Miranda.djvu/165

Ta strona została przepisana.

bie w świat — i wódka i tabaczka, las i łąka, ryby i grzyby — wszystko twoje.
— A dla czego ty tego nie robisz?
— Jakże mam to robić, kiedy moja służba inna — i nawet mi nie wolno. Był u nas poczciwy kat, Szczukisynow, zręczny, wprawny. Robota jego była czysta i akuratna. Ale go Hospod Bog powołał do swej chwały, bo za wierną służbę dla cesarza pewnie że poszedł do nieba. No, zgadzasz się, czy nie?
— Nie. Trudno powiedzieć. Nie wiem, jak się to robi. Nie mam praktyki.
— A długo tu siedzisz?
— Bo ja wiem. Już b. dawno.
— Dziesięć miesięcy. Bo wzięli cię we wrześniu.
— Długo — długo!
— Może już na całe życie.
— Tfy!
— Ale możesz wyjść jutro.
— Nie — idź ty — czort jesteś — i tyle...
— Nie chcesz — to nie! Masz czas do jutra — do czwartej rano. Gnij tu sobie, bałwanie jeden!
Siemion zabrał tacę z wytwornem jadłem, a pozostawił chleb i wodę. Fiedor pozostał, a powoli gryząc chleb, gadał sam do siebie, do czego przywykł w samotności.
— Tfy — mówił — co za czort! Kusi i kusi. Grzech zwalić chce na moją duszę...
Zamyślił się.
— Cale życie tu — w tem więzieniu. Oj, na swobodę, na wolę! Tak tam ładnie — na tych polanach, na łąkach... a to słońce, a woda — nasza Oka — aż do matuszki Wołgi mógłbyś nią dopłynąć... Ostatecznie — to nie jest taka trudna rzecz... Za sznur pociągnę — ten idzie w górę — nogami pofika — i koniec! Przecież każdy umrzeć musi: