Strona:PL Lange - Miranda.djvu/183

Ta strona została przepisana.

— Pewnie, łotr — zdecydował o nieznanym więźniu.
— Zmusza ciebie, prawosławnego człowieka, żebyś go powiesił. Na co zasługuje?
— Pewnie zasługuje, żeby go powiesić — i to mówiąc, Fiedor zaczął próbować szubieniczki.
— A widzisz? Jasno ci teraz wszystko się pokazuje. Dawno nie piłeś...
— Oj, dawno. Wódka, jak sam ogień.
Jeszsze po jednej.
— Dawaj, a co przekąsić?
— Masz tu wędzonki, dobra porcja. A tu ogórki, solone, nieżyńskie. A papierosa? Dawnoś nie miał w gębie
— Od kiedy tu siedzę.
— Oj, źle w turmie. A tam, to codzień, i wódki, i papierosów, i kiełbasy, ile chcesz. A jak ci się podoba, to i szarmankę możesz zawołać, do karczmy iść.
— I w pole — dodał Fiedor — i na pastwisko, i do obory, i w las, i do bani. A tu cóż? Tfu, jeno wszy obsiadły człowieka i tyle.
— Niema jak swoboda. Nie to, co te kramolniki nazywają swobodą, bo ichnia swoboda, to więzienie albo szubienica; tak to oni zawsze kończą.
— I sprawiedliwie! Co się buntować? Zawsze będzie naczalstwo, a oni chcą zniszczyć naczalstwo.
— To raznoczyńce. Sami naczalstwem chcą zostać, i porządnych ludzi wieszać.
— A jak się ich wszystkich powywiesza, to będzie porządek.
— Otoś mądrze powiedział. I każdy co powiesi choć jednego, będzie miał zasługę, że robi porządek. No, jeszcze czarka.
I znowu pili, gdy na zegarze uderzyła godzi-