w kale, w bezeceństwie... Czem ja jestem? czem jestem? Boże, Boże! Niech zginę, niech przepadnę, ale nie dajcie mi już żyć tak dłużej!... A, a, a!...
I rozpłakała się strasznym, histerycznym, ochrypłym i brzydkim płaczem!
Nie będę wspominał, jak w czasie całej przemowy oczy jej pałały; jak to wstawała z krzesła, to znów siadała; jak — ni z tąd ni z owąd — zaczynała szybko kroczyć po mojej pracowni; jak nagle rękami ściskała kolana albo znów poruszała ramionami, jakby robiąc ćwiczenia gimnastyczne; a te jej westchnienia, łkania, krzyki: ach i och! albo zgoła trywialne powiedzenia w języku wielkoruskim — wszystko to mnie samego denerwowało tak, że i mnie się udzielała ta histerya.
Cóż miałem robić? Zapisałem jej mleko, żelazo, spokój, życie regularne, powstrzymanie się od wszelkiego grzechu, wyjazd do Włoch i tym podobne środki, wymagające dużo pieniędzy. Nic innego dla niej uczynić nie mogłem. Nie mam zamiaru się chwalić, ale dałem jej dziesięć rubli. Z radości pocałowała mię w rękę za tę podwójną bezinteresowność.
Pod wieczór odwiedziłem panią Orczykową, która od paru tygodni była w Warszawie. Jakem się dowiedział, bawi tu specyalnie dla swojej córki Emilii, która za mąż wychodzi. — „Za kogo, jeżeli wolno zapytać?“ — „Za naszego sąsiada, pana Stanisława Drzewieckiego.“ — „Czy być może?“ zawołałem w zdumieniu, podsycony dzisiejszą rozmową. — „I coż ma znaczyć to pańskie: czy być może??“, rzekła czcigodna matrona, niemniej zdziwiona. — „Osobiście nic, ale czy pani zna historyę tej... — i całą rzecz jej powiedziałem. — „I coż to mię
Strona:PL Lange - Stypa.djvu/122
Ta strona została przepisana.