Była blizko siódma godzina wieczorem, gdyśmy powrócili z cmentarza po pogrzebie Stefana. Pierwszy przyjechał profesor Tarło oraz Henryk Nawara, a wraz z nimi i nasz odwieczny jadłodawca, p. Wincenty, do którego zakładu zmierzała cała nasza gromadka. Wkrótce też inne dorożki sprowadziły pozostałych towarzyszów.
Był początek października; dzień świeży, chłodny, suchy; było już dobrze ciemno. Acetylenowa lampa jaskrawem niebieskawo‑żółtem światłem kołysała się nad drzwiami restauracyi. Weszliśmy do sieni, gdzie mały murzynek, w czerwonem ubraniu, ze złotymi guzikami, cały w ukłonach i uśmiechach, szczerząc białe zęby, zdejmował nam palta i systematycznie wieszał je na kołkach. Poczem — po wązkich, kręconych schodach, pokrytych zielonym, puszystym dywanem — ruszyliśmy wszyscy na górę, do swego własnego pokoju, gdzie od niemałej liczby lat zaspakajaliśmy tę przykrą infériorité ludzką — konieczność jedzenia. Dzień dzisiejszy jednak zupełnie nas wytrącił z równowagi: nie myśleliśmy ani o przyjemnościach jedzenia, ani też o klątwie tego fatalnego
Strona:PL Lange - Stypa.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.