— Pozwolono! Możesz koloryzować, ile ci się spodoba.
— Merci! Owóż było to tak. Miałem niegdyś przyjaciela, imieniem, dajmy na to, Feliks...
— Przepraszam. Feliks już był. Nie powtarzać imienia.
— Zatem Infelix!...
— Niech będzie. Przyjaciel mój, Infelix, nie był to bynajmniej taki cymbał, jak Feliks Okolicza. Przeciwnie był to człowiek możliwie doskonały: bardzo przystojny, silny, zdrów, inteligentny, zamożny, zdolny, pracowity... Nie wiem rzeczywiście, coby mu można było zarzucić. Z zawodu był chemikiem, porobił w tej dziedzinie pewne wynalazki, fabrykował sztuczne indygo, czy coś podobnego — i dłuższy czas przebywał w Paryżu, gdzie zajmowano się wielce jego doktrynami. — Lat temu siedem — osiem przybył do Warszawy, z młodą żoną — Podolanką, śliczną mołodycą, na pół wesołą, na pół tęskną, o włosach płowych, jak pszenica stepowa, o oczach szafirowych, jak niebo podolskie, a mówiła śpiewnie, kołysząco, słodko tak, że każdego upajała swą osobą. Wzrostu była średniego, ale siły żywotnej było w niej nie mało i kształty jej harmonijne a gibkie, niby wężowe, czyniły z niej wcielenie pokusy. Była to para ludzi szczęśliwych — i zdawałoby się, że między nimi musi być tak silny związek ciał i dusz, że nic mu nie wyrówna, że nic go nie naruszy, że — słowem — widok ich obojga budził wiarę w małżeńswa — i nawet zachęcał do tego kroku. Było u nich dobrze, miło, zacisznie. Jakiemś serdecznem ciepłem oddychałeś w ich atmosferze. Powiem wam prawdę kochałem zarówno Infelixa, jak i jego żonę. Na imię jej było
Strona:PL Lange - Stypa.djvu/146
Ta strona została przepisana.