Strona:PL Lange - Stypa.djvu/191

Ta strona została przepisana.

melancholię, jakby męczeński żywot dziewczyny ulicznej doprowadził jej duszę nie do zaniku, lecz do załamania... Ubierała się bardzo skromnie i poważnie. Żadnych szminek, malowideł na twarzy. Są takie dziwne twory, że nawet, gdy unurzają się w błocie, można odgadnąć królewskość ich duszy... Nigdym z nią nie rozmawiał, nigdym nie słyszał jej głosu, ale prawie codziennie spoglądaliśmy na siebie, wymieniając jakieś niewypowiedziane słowa.
Nieznajoma znajoma patrzyła na mnie swojem wielkiem, jasnem, smutnem okiem, jakby mówiła: „Nie zapominaj o mnie!“ Ja zaś musiałem mieć w spojrzeniu coś świadczącego o mej sympatyi i tęsknocie, tak, że między nami zawiązał się niemy, słodki romans... Czułem, żem ją kochał i że ona mnie kochała — i że kto wie, co by było, gdyby... I oto pewnego dnia jej nie było — i nazajutrz i na trzeci dzień — i cały miesiąc — i pół roku... Zniknęła, na zawsze zniknęła! Czy się otruła, czy umarła, czy poszła do szpitala, czy wyjechała, czy ją kto porwał i zabrał ze sobą, czy ją zamordowali? Kto to wie? Nieustannie myśl moja była tem zajęta, nieustannie do tego wracała. Znikło coś z mojego życia, jakiś pierwiastek ważny i głęboki, coś, czem zapełniałem swą pustkę i teraz dopiero zacząłem naprawdę rozumieć, że ją kochałem. Jakiś dziwny przesąd powstrzymał mnie od zbliżenia; lęgałem się rozczarowania, lękałem się, że ta królewna okaże się czemś bardzo plaskiem i lichem. Może to było moje przeznaczenie — i przeszedłem koło niego, jak ślepy... Długo było mi bez niej tak, jakby litery mego życia zatraciły swe pierwotne znaczenie. Już jej nigdy nie widziałem...