Strona:PL Lange - Stypa.djvu/34

Ta strona została przepisana.

turkotem kół, bo koła są gumowe i raczej skwierczą niż turkoczą. Naprzeciw nam płynie bezecna maszyna metalowa, żółto­‑czerwona; zatrzymuje się nagle, sycząc, dymiąc, pryskając, cuchnąc benzyną... W automobilu — haute nouveauté — najnowsza nowość, jeden z pierwszych samochodów w Warszawie — kto siedzi? Wanda, w jasnej sukni, w jasnym płaszczu, ze swoją mamą i tym truposzem, swoim narzeczonym. Przechyla się syrena do mnie — błyska swoją tycyanowską fryzurą, uśmiecha się różowemi usty, szkiełka przystawia do oczu i najbezczelniej pyta: — Przepraszam pana, czyj to pogrzeb? Pani nie wie? Toż to Stefana chowamy! — Czy być może? Pauvre garçon! Zdaje mi się nawet, żem go znała. Czy mama słyszy? Stefan umarł. Jedźmy dalej, panie Witoldzie. — I pojechała dalej w odorach benzyny i poświstach pneumatyk. — Uważ pan, co za bezczelność! Znałam go nawet — zdaje mi się.
— Ale nikt tego nie słyszał — —
— Jak to, nikt nie słyszał? Setki ludzi słyszały. Przecież umyślnie tak się urządziła, aby ją ludzie widzieli i słyszeli. To było inscenizowane w sposób bezczelny! Chciała poprostu dowieść temu zdechlakowi swoim spokojem i obojętnością, że nie ma z umarłym nic wspólnego; że tu ani troszki nie ma jej winy! To zbrodniczość na zimno. Innaby się ukryła, wyjechałaby z Warszawy, zamknęłaby się w klasztorze: ona — nie, ona właśnie chciała się całemu światu pokazać i powiedzieć: śmierć tego chłopca nic mnie nie dotycze i nic nie obchodzi! Płaczcie wy sobie, a ja będę się najspokojniej bawiła... Wyznaję, żem z osłupienia chciał rzucić na nią kamieniem — a nawet z chęcią strzeliłbym