Do współki z Okoliczem zaczął rozlewać w kieliszki stare i roztkliwiające wino burgundzkie, które zamykało wety. Właśnie zaś wniesiono maszynkę do czarnej kawy i różnobarwne likiery. Cała nasza kompania, z powagą należytą, sączyła szlachetne wino.
Chwilowo panowało milczenie. Jedni spoglądali na drugich, jakby oczekując jakichś nowych szczegółów i wyjaśnień sprawy. Ta ogólna dotychczasowa rozmowa, ten nieosobisty chór jednorodny urwał się naraz. Niektórzy, jak doktór, mecenas Ugronowicz, profesor Tarło, przemawiali mało. Najczęściej słychać było głos Karola, Nawary, Dantyszka, Fredzia, Stycznia. Nirwid milczał bezwzględnie, a i Janek Kowalski mówił niewiele. Okolicz zajmował się głównie samą ucztą, jako marszałek dworu.
Okolicz, jak wspomnieliśmy, był to niegdyś zamożny obywatel, który w prędkim czasie zmarnował wielką fortunę i od kilku lat błądził po świecie w nowej sytuacyi zupełnie gołego człowieka. Przez jakiś czas był niby zbity z tropu, ale niedługo odzyskał humor. Miał nawet zamiar żenić się bogato, ale coś w nim budziło wstręt do tego rodzaju trafiki. Przypadkowo zastał agentem ubezpieczeń, które to stanowisko traktował z absolutną ironią, ale dzięki jowialnej swadzie, robił niezłe interesa w dziedzinie tego, jak nazywał, „szantażu“ — i żył jako tako w oczekiwaniu rozmaitych spadków po ciotkach i wujach. Nie był bez wykształcenia, wiele podróżował i miał, jak to powiada Szekspir, oczy pełne skarbów, ale kieszenie puste.
Okolicz sam podpalił spirytus pod wielką maszynką do kawy i, patrząc w błękitny ogień, płonący pod złotoczerwonym kociołkiem — zaczął swe opowiadanie:
Strona:PL Lange - Stypa.djvu/50
Ta strona została przepisana.