dwaj moi młodsi bracia. P. Leon właściwie czuwał tylko nad nimi, gdyż ja, jako uczeń klasy siódmej, uważałem się już za człowieka ze stanowiskiem i byłem wyemancypowany. Zresztą między p. Leonem a mną była utajona niechęć i rodzaj walki — z powodu, że i ja i on mieliśmy duże aspiracye erotyczne — i zwykle kierowaliśmy je w jedną stronę fraucymeru: ciągłe to współzawodnictwo było źródłem konfliktów. Ze smutkiem wyznać muszę, że p. Leon brał zawsze górę nademną: bądź jak bądź był to student uniwersytetu, gdy ja zaledwie gimnazista. To też ostatecznie znalazłem sobie inne drogi — i odtąd unikaliśmy niemiłych spotkań. Sprawa zresztą polega na czem innem. Na powrotnej drodze do Warszawy — ruszyliśmy naprzód końmi do Lublina. Było to w r. 187... Ostatni to raz byłem wtedy w Lublinie — d. 27 sierpnia. O, błogosławiony dniu i godzino i cząstko godziny! Zatrzymaliśmy się na Krakowskiem‑Przedmieściu w hotelu Greckim czy Tureckim, nie pamiętam. Ogarnąwszy się z drogi — wyszedłem z numeru na kurytarz — i drzwi zamknąłem za sobą. P. Leon prowadził jakąś krwawą dysputę z Olesiem i Witoldem, do czego ja się nigdy nie mięszałem... Kurytarz był długi i dość wązki — przecięty na połowie swej linii klatką schodową. W tej chwili było tu zupełnie pusto — i dziwnie jasno. Światło padało z góry — przez podłużne szyby szczytowe — złotoczerwone popołudniowe światło sierpniowego słońca. Rzuciłem okiem na tę długą, jasną smugę światła, które pełzło po zielonym dywanowym chodniku, odcinającym się jaskrawo od pomarańczowego lakieru posadzki. Od czasu do czasu rozlegał się po kurytarzu dzwonek i okrzyk: zara‑az! albo idę‑e‑e! — i tupot nóg służącego,
Strona:PL Lange - Stypa.djvu/70
Ta strona została przepisana.