mienne zdarzenie. Do Warszawy przyjechałem lat temu siedem z Kielc, gdzie jakiś czas praktykowałem, póki mnie nie ogarnęła tęsknota szerszych horyzontów, winta w dobrej kompanii, rozpraw filozoficznych sub auspiciis pana Wincentego — i tym podobne wyższe aspiracye. Tęsknota owa narodziła się we mnie, gdy przybył do Kielc p. Nawara z p. Janem Podobłocznym, którzy mi ukazali nowe widnokręgi gadania. W Kielcach trudno w sobie rozwijać geniusz dyalektyczny. A więc — jak mówię — przybyłem do Warszawy siedem lat temu i na początek zamieszkałem w hotelu Saskim. Była może godzina pierwsza po północy; leżałem już w łóżku, drzemiąc, gdy naraz do drzwi moich zapukano.
— Entrez! zawołałem, przebudziwszy się natychmiast. Wchodzi numerowy. — Przepraszam, że p. doktora budzę. Jedna pani ma tu córkę, bardzo chorą. Dostała nagle strasznego bólu głowy i coś tam jeszcze. Może p. doktór byłby łaskaw!
Taki to los lekarza. Musiałem oczywiście wstać — poszedłem. Numer znajdował się o piętro niżej. Pokój tonął w półświetle czerwonego abażuru, czego — mówiąc nawiasem — bardzo nie lubię, bo ten czerwony półblask uważam za szkodliwy. Dama koło lat czterdziestu, czarno ubrana, w okularach, ze śladami piękności na miłej twarzy — powitała mnie u progu. Zdziwiło mię bardzo, że w strapieniu wywołanem chorobą córki, pani ta uśmiechała się do mnie w jakiś szczególny, podkreślony sposób. — Czy pan doktór Lędźwiłł? — Do usług pani dobrodziejki (tak przemawiam zwykle do dam z prowincyi). — Głos jej nieco drżał — zapewne z trwogi o dziecko. — Panie doktorze, moja córka... I to mówiąc, popro-
Strona:PL Lange - Stypa.djvu/79
Ta strona została przepisana.