Strona:PL Le Rouge - Więzień na Marsie.pdf/111

Ta strona została przepisana.

cych; jednocześnie uczuł mocne uderzenie w skroń, które go prawie pozbawiło przytomności.
Chciał krzyczeć, wołać pomocy, lecz ogarnęło go uczucie takiej zgrozy, że wydał tylko jakieś żałosne łkanie.
Przebudzenie i walka z nowym wrogiem trwały zaledwie dziesięć sekund, lecz wyczerpały go strasznie. Widział wciąż błyszczące w ciemnościach oczy jego, gdy się nad nim unosił, gotów do nowej napaści.
Robert pojął, że ta planeta, którą uważał za zupełnie pustą, była zaludnioną straszliwemi zwierzętami, niekształtnemi resztkami tworów pierwotnych, gotującemi mu zgubę nieuchronną.
Musi tu zginąć bez wszelkiej pomocy i obrony!
Jednak, pomimo strachu, ścinającego mu krew w żyłach, w umyśle jego błysnęła myśl o potężnym środku obrony.
— Ogień! — zawołał chrapliwym głosem — ogień! Te nocne straszydła muszą go się zlęknąć!
Skoczył, jak szalony, ku wpół przygasłemu stosowi i wyciągnąwszy z niego tlejącą jeszcze głownię, rzucił ją w kierunku swego nieprzyjaciela.
Błysk jej oświecił przez kilka chwil zjawisko prawdziwie piekielne, godne zająć miejsce przy potworach wyśnionych przez wieki średnie.
Wyobraźcie sobie nietoperza, wielkości człowieka, lecz o skrzydłach mniej rozwiniętych; błony ich były rozpięte wzdłuż całej ręki, zakończonej długiemi szponami i schodziły wzdłuż żeber aż do bioder. Podobne szpony zakończały też stopy i na nich to właśnie zawiesił się u grubej gałęzi potwór, który ugryzł Roberta.