— Szatańska naprawdę zemsta, — monologował. — Wolałbym, żeby mnie była odrazu dobiła!
Nastawił chciwie uszy. W sąsiednim pokoju ktoś chodził. Czyżby Ganimard? Nie, — nie zdążyłby jeszcze w żadnym razie przybyć. A zresztą Ganimard napewno nie otwierałby drzwi tak cichutko, delikatnie, ostrożnie. Lupin przypomniał sobie te niedawne, dziwne wypadki, dzięki którym ocalał. Czyżby rzeczywiście był jakiś tajemniczy opiekun, który się nim zajął, chronił przed zemstą wdowy, a obecnie postanowił go ocalić? Ale któżby to mógł być?
Ów tajemniczy przybysz pochylił się koło łóżka, na którem Lupin leżał i zaczął jakąś manipulację. — Lupin nie mógł dojrzeć postaci przybysza; — poczuł jednak po chwili, że krępujące go więzy pomału zaczynają się rozluźniać. Mógł już ruszać się, swobodnie wyciągnąć ręce i nogi.
— Trzeba się ubierać, — odezwał się jakiś głos koło niego.
Dźwignął się z trudem z łóżka, osłabiony ogromnie.
— Kto tu jest? — spytał, rozglądając się ciekawie.
Zdziwił się niesłychanie, — bo oto ujrzał koło łóżka jakąś kobietę ubraną w czarną suknię z twarzą zakrytą do połowy szalem. Z tego, co mógł dojrzeć, wywnioskował, że musiała to być kobieta młoda i zgrabna.
— Kto pani jesteś? — spytał.
— Trzeba się spieszyć, — uciekać natychmiast, — odrzekła.
— Nie mogę, — jęknął Lupin, próbując nadaremnie się podnieść. — Nie mam siły.
— Proszę to wypić!
Nalała mleka do filiżanki i podała mu, — przyczem szal osunął się jej z głowy, odsłaniając całą twarz.
— To ty?... — wyjąkał zdumiony. — To ty... to pani, tu?... Zatem to pani była owym...
Patrzał z niewysłowionem zdumieniem na młodą
Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/100
Ta strona została przepisana.