Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/101

Ta strona została przepisana.

kobietę, której oblicze przypominało do złudzenia Gabriela. Ta sama blada, delikatna twarz, te same blond włosy, te same usta, te same oczy, zimne, patrzące twardo... To nie mogła być siostra Gabriela, — nie, — to był Gabriel sam, we własnej osobie! Lupin zorjentował się szybko: to nie był Gabriel przebrany za kobietę: — ta kobieta, co tu przed nim stoi, widocznie za namową lub na rozkaz Dugrivalów chodziła stale ubrana po męsku, co zresztą było znacznie wygodniejsze w jej trudnym zawodzie.
— To pani... — powtarzał. — I któżby to mógł przypuścić?
Wlała do filiżanki kilkanaście kropel jakiegoś płynu.
— Wypij pan to lekarstwo, — rzekła krótko.
Zawahał się, — a może to trucizna?
— Przecież to ja pana ocaliłam! — zauważyła.
— Tak, — to prawda... I pani wyjęła kule z naboji?
— Ja.
— I pani schowała przed ciotką nóż?
— Ja. Mam go tu w kieszeni.
— I pani rozbiła szybę w oknie, — kiedy ciotka pani mnie dusiła?
— Ja; zapomocą przycisku, który porwałam z tego oto stołu i wyrzuciłam przez okno na ulicę.
— Ale dlaczego to wszystko? Dlaczego? — dopytywał się, nie mogąc niczego zrozumieć.
— Proszę to wypić.
— Chciałaś mię pani zatem uratować? Ale w takim razię — dlaczegóż ugodziłaś mnie wtedy sztyletem?
— Proszę to wypić.
Wypił odrazu, bez namysłu.
— A teraz proszę się ubierać... prędko! — komenderowała, podchodząc ku oknu.
Usłuchał jej, ale zmęczony wysiłkiem, opadł ciężko na krzesło.
Podeszła szybko ku niemu: