Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/107

Ta strona została przepisana.

dnie do Ganimarda, — że cię fatygowałem. Muszę z tobą pomówić... pilna sprawa.
Wyciągnął ku niemu rękę, a widząc, że Ganimard stoi jak ogłupiały, kipiący gniewem, zawołał:
— Czyżbyś mnie nie rozumiał?... To przecież takie proste!... Chciałem się z tobą koniecznie rozmówić... zatem...
A udając, że uprzedza jego spodziewane zarzuty, ciągnął dalej:
— Nie, nie, — mylisz się, mój kochany. Gdybym cię zaprosił listownie lub telefonicznie, — nie przyszedłbyś wogóle, — albo przyszedłbyś tu z całym pułkiem. A chciałem rozmówić się z tobą w cztery oczy. Uważałem tedy, że najlepiej będzie wysłać przed ciebie tych dwóch poczciwców, którym kazałem rzucać skórki pomarańczowe i rysować krzyżyki w kółkach, jednem słowem wytyczyć ci drogę aż tutaj. No, cóż masz taką głupią minę? Nie poznajesz mnie?... jestem Lupin... Arsen Lupin... Nie przypominasz mnie sobie?
— Bydlę! — zgrzytnął z wściekłością Ganimard.
Lupin wydawał się szczerze zmartwiony:
— Widzę, że gniewasz się na mnie? — Tak, tak, nie wypieraj się, — czytam to w twoich oczach!... Z pewnością z powodu owej historji z Dugrivalami, prawda?... Powinienem był czekać grzecznie, aż przyjdziesz po mnie... Ale widzisz, — jakoś mi to nie przyszło na myśl... Za to na drugi raz ręczę...
— Kanalja! — mruknął Ganimard.
— No patrzajcie, — a ja myślałem, że ci zrobię przyjemność! Naprawdę! Mówię sobie: Poczciwy Ganimard, — tak dawno się już nie widzieliśmy! Z pewnością rzuci mi się na szyję z uciechy!
Ganimard ochłonął trochę. Rozejrzał się uważnie dokoła, zerknął na Lupina, jakby naprawdę miał zamiar rzucić mu się na szyję... Ale opanował się, — chwycił krzesło i usiadł na niem, jakby się zdecydował wysłuchać, co mu Lupin chce powiedzieć.