Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/166

Ta strona została przepisana.

— Przypominasz sobie, mój wuju, że wyjechałem z Francji przed piętnastu laty, wtedy gdy Aniela dała mi kosza. Osiedliłem się na południowym krańcu Algieru i tam pędziłem samotny żywot na tem dobrowolnem wygnaniu Przed czterema laty na polowaniu zorganizowanem przez jednego z szeików arabskich, zawarłem znajomość z pewnym człowiekiem, który wywarł na mnie silne wrażenie dzięki swym wielkim zaletom umysłowym.
Nazywał się hrabia d’Andresy; był to człowiek młody, elegancki, dowcipny, znakomity, nieustraszony myśliwy, nieprzeciętnie inteligentny, odznaczający się ostrym dowcipem.
Gościłem go u siebie przez sześć tygodni; a po wyjeżdzie utrzymywał ze mną żywą korespondencję. Z nazwiskiem jego spotykałem się często w dziennikach, w kronice sportowej i towarzyskiej. Po pewnym ceasie zapowiedział mi znów swój przyjazd. Właśnie porobiłem już przygotowania na jego przyjęcie, kiedy pewnego wieczora w czasie mej konnej przejażdżki dwaj towarzyszący mi służący Arabowie znienacka napadli mnie, zawiązali mi oczy i uwieżli ze sobą. jechaliśmy cały tydzień po odludnych drogach, aż wreszcie znaleźliśmy się nad pustą zatoką morską. Tam już czekało na mnie pięciu innych luchi. Skrępowanego przenieśli mnie na pokład małego yachtu, który natychmiast po tem podniósł kotwicę.
Co to byli za ludzie? W jakim celu mnie porwali? Nie mógłem się zupełnie domyśleć. Zamknęli mnie w maleńkiej kabinie; jedyne okienko zaopatrzone było we dwie sztaby żelazne, umocowane we formie krzyża. Co dzień rano przez odsuwane okienko w drzwiach kabiny podawano mi chleb, mięso i wino.
Od czasu do czasu yacht zatrzymywał się, — zawsze w nocy. Słyszałem, jak spuszczano łódź na wodę, widocznie zaopatrywali się w prowianty. Potem ruszaliśmy dalej, pomału, spokojnie; rzekłbyś na jakiś miły spacer lub wycieczkę. Czasem, wyszedłszy na krzesło, widziałem przez moje okienko kontury