ko wyglądało dokładnie tak samo, jak co dnia, od całych lat...
— 24 — 17 — 11 — 121 — 4.
I nagle zrozumiałem... a przynajmniej zdawało mi się, że rozumiem. Bo i jakże to przypuszczać, aby Lupin, człowiek tak rozsądny, chciał tracić czas na podobne dzieciństwa? A jednak — tak, — nie było wątpliwości: to co Lupin liczył, były to przelotne, przerywane refleksy słonecznego światła, odbijające się na fasadzie owego starego domu, na wysokości drugiego piętra!
— 1 — 23 — 23 —... — dyktował mi Lupin.
Światełko zgasło, po chwileczce znów raz zabłysło — i znów zniknęło.
Instynktownie obserwowałem je i rzekłem głośno:
— 1 —...
— Aha, zrozumiałeś i ty nareszcie? — uśmiechnął się drwiąco Lupin. Podszedł ku oknu i wychylił się, jakby chciał zdać sobie dokładnie sprawę, z którego punktu owe refleksy świetlne wychodziły. Potem wrócił na otomanę i kładąc się na niej wygodnie odezwał się:
— No, teraz na ciebie kolej. Licz dalej.
Usłuchałem bez wahania, czując, że Lupin musi to robić nie bez powodu. Zresztą wyznam szczerze, że zainteresowały mnie te pojawiające się w regularnych odstępach czasu i znów znikające refleksy słoneczne, niby tajemnicze sygnały jakiejś latarni morskiej.
Musiały one wychodzić z któregoś domu po tej samej stronie ulicy, gdzie ja mieszkałem, gdyż słońce wówczas padało ukośnie do okien mego mieszkania. Wyglądało to tak, jakby ktoś z pomocą małego lusterka rzucał umyślnie odbicie słońca na ścianę starego domu naprzeciwko.
— Jakiś dzieciak bawi się lusterkiem, — zauważyłem po chwili, nieco poirytowany, że na takie głupstwa czas tracę.
— Nic nie szkodzi... Notuj dalej!
Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/17
Ta strona została skorygowana.