zeł, — i wreszcie porozwiązywać wszystkie inne krępujące ją więzy.
Ale myśl o dziecku dodawała jej odwagi i mocy. I kiedy zegar wydzwonił ósmą, — była już zupełnie wolną!
Rzuciła się natychmiast ku oknu, otworzyła je z zamiarem wołania o pomoc. Ujrzała policjanta spacerującego opodal. Wychyliła się przez okno. W świeżem wieczornem powietrzu odzyskała całą przytomność umysłu: Mój Boże, mój Boże! Co tu poc/ąć? Jak się stąd wydobyć? Jakim sposobem odszukać syna? Za lada hałasem hrabia może tu wpaść... I kto wie, czy w przystępie szału?...
Wzdrygnęła się, przeniknięta zimnym dreszczem. Myśl o śmierci zmieszała się w jej biednej głowie z myślą o dziecku...
— Ratunku!... Ratunku!... jęknęła głucho.
Urwała, powtarzając półgłosem „Ratunku!“ jakgdyby to słowo obudziło w jej duszy pewne reminiscencje — i jak gdyby ów ratunek nie wydawał się jej rzeczą niemożliwą. Przez kilka minut siedziała pogrążona w głębokiej zadumie, popłakując cicho. A potem, niemal mechanicznie sięgnęła ręką do małej bibljoteczki, umieszczonej na półeczce nad jej biurkiem. Wydobywała kolejno jedną książkę po drugiej, przerzucając spiesznie kartki. Wreszcie z piątej książki wydobyła bilet wizytowy, na którym wydrukowane były te dwa słowa: Horacy Velmont, a poniżej dopisany ołówkiem adres: Paryż, Klub na Królewskiej.
I przypomniały jej się owe zagadkowe słowa, powiedziane jej przez tego człowieka przed paru laty, w czasie przyjęcia w tym samym domu:
- „Gdyby pani znalazła się kiedykolwiek w niebezpieczeństwie, gdyby potrzebowała mej pomocy, — proszę bez wahania wrzucić do skrzynki ten oto bilet, który wkładam do tej książki. Przyjdę niezawodnie, — bez względu na porę i na wszelkie możliwe trudności!“
A z jakąż mówił to pewnością siebie, z jakiem