wymknąłem się pocichu, — pobiegłem na ulicę Raynouard, gdzie nakupiłem nieco wiktuałów. Spożyliśmy je w milczeniu, nie spuszczając z oczu aktorów tej niezrozumiałej sceny, rozgrywającej się przed nami. Widać było, że z każdą minutą stawali się coraz smutniejsi, siedzieli milczący, zgarbieni, pogrążeni w myślach.
— Czyż oni myślą tu nocować? — szepnąłem.
Ale koło godziny piątej popołudniu jegomość w wyplamionej marynarce wydobył swój zegarek. Wszyscy poszli za jego przykładem. Zdawali się wyczekiwać z lękiem na coś ważnego, co miało lada chwila nastąpić. Ale upłynęło jakieś piętnaście minut na tem, daremnem widocznie, oczekiwaniu, — bo ostatecznie ów jegomość w wyplamionej marynarce machnął ręką z rezygnacją, schował zegarek, wstał i włożył kapelusz.
Podnieśli się wszyscy i zaczęły się lamenty. Zona robotnika i dwie chude siostry rzuciły się na kolana, kreśląc znaki krzyża. Dama z pieskiem szlochała, żegnając się czule z żebrakiem; Luiza d’Ernemont tuliła do siebie swą córeczkę, smutnym, zrezygnowanym giestem.
— Chodźmy, — szepnął Lupin.
— Sądzisz zatem, że już po wszystkiem?
— Tak — i trzeba nam czemprędzej się stąd ulotnić.
∗ ∗
∗ |
Wysunęliśmy się niespostrzeżenia. Na rogu ulicy Raynouard Lupin skręcił na lewo i wstąpił do bramy narożnego domu, którego boczna ściana wychodziła właśnie na owo podwórze, Mnie kazał czekać przed bramą.
Rozmawiał przez chwilę z dozorcą, poczem wrócił do mnie. Skinął na przejeżdżający automobil:
— Ulica Turyńska nr. 34, — rzucił adres szoferowi.
W domu pod nr. 34 mieściło się na parterze biuro notarjusza. Wprowadzono nas do gabinetu notarjusza,