wać szaloną emocję! Z pewnością oni nie mieli tyle zaufania do osoby rzekomego kapitana, ile ja do Lupina. Ale na ich bladych twarzach malowało się gorączkowe naprężenie.
Lupin skręcił pomału na lewo, w stroną zegara słonecznego. Marmurowa tarcza jego spoczywała na piedestale w postaci mężczyzny o potężnym torsie, dźwigającego tę tarczę na swych barkach. Sama tarcza tak była już zniszczona, że zaledwie z trudem można było dojrzeć wyryte na niej godziny. Ponad tarczą unosiła się figurka Amorka trzymającego w ręku strzałę. Strzała ta spełniała rolę wskazówki.
Lupin przypatrywał się przez chwilę uważnie zegarowi.
— Proszę o jaki scyzoryk, — odezwał się.
Gdzieś w oddali wybiła właśnie druga godzina. W tym momencie cień rzucony przez strzałę na tarczę oblaną światłem słonecznym, padał wyraźnie na długą skazę pochodzącą z pęknięcia marmuru, a ciągnącą się niemal przez całą długość tarczy.
Lupin ujął podany mu scyzoryk, otworzył go i począł samym końcem ostrza ostrożnie zdrapywać mech i ziemię, pokrywającą z wierzchu dość grubą warstwą ową szczelinę w tarczy.
W głębokości kilku centimetrów ostrze natrafiło na jakiś opór. Lupin wyjął scyzoryk, a w wyżłobioną szparę wsunął delikatnie dwa palce. Wydobył ze szpary jakiś mały przedmiot, obtarł go starannie ze ziemi, oczyścił i podał notarjuszowi.
— Proszę, panie rejencie! Zawsze to już coś warte!
Był to ogromny brylant, wielkości orzecha włoskiego, przepysznie oszlifowany.
Lupin zabrał się na nowo do roboty. Po chwili znowu przestał dłubać scyzorykiem — i znowu wydobył drugi brylant, równie wspaniały, jak poprzedni.
A za tym poszedł trzeci, czwarty, piąty...
W ten sposób, posuwając się wzdłuż owego pęknięcia wydobył w ciągu paru minut ogółem ośmnaście brylantów, wszystkie jednej niemal wielkości.
Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/76
Ta strona została przepisana.