na tropie całej bandy. Pan komisarz Marquenne prosi, żebyś pan czekał na niego koło totalizatora i miał oko specjalnie na czwarte miejsca.
W pobliżu totalizatora ścisk był ogromny. Inspektor Delangle mruknął niechętnie:
— Po jakiego licha mam tam iść?... To sensu niema!... Kogo tam mieć na oku?... Ten komisarz ma zawsze takie pomysły!...
Odsunął energicznie ręką grupą stojących opodal mężczyzn:
— Trzeba się dobrze rozpychać łokciami — i uważać na portfel! W podobnych okolicznościach i pana dziś okradziono, panie Dugrival.
— Ale jakim sposobem? Nie pojmują!
— Ach panie, trzeba znać tych łajdaków! Na pozór niby nic... jeden panu nastąpi na nogą, drugi szturknie laską, — a trzeci już tymczasem zwędzi portfel!... Raz, dwa, trzy, — i już po wszystkiem! Ja sam doświadczyłem tego na sobie!...
Przerwał i zaczął krzyczeć zirytowany:
— No, do djabła, uduszą nas tu chyba! Co za tłok! Nie do wytrzymania!... Ach, pan komisarz Marquenne, — tam, kiwa na nas... Chwileczkę, proszę pana... a przedewszystkiem proszę nie ruszać się z miejsca!
Rozpychał się energicznie łokciami, torując sobie drogę.
Mikołaj Dugrival stracił go wkrótce z oczu — i usunął się nieco na bok, by nie narażać się na ustawiczne potrącanie.
Upłynęło parę minut; miał się rozpocząć szósty bieg. Mikołaj Dugrival spostrzegł swą żonę i synowca, idących pomału. Szukali go. Objaśnił ich, że inspektor Delangle konferuje z komisarzem policji.
— A nie ukradziono ci pieniędzy? — zagadnęła go żona.
— Także coś, — odparł, — już ja razem z inspektorem uważałem na to, by nie dostać się w za wielki tłok.
Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/82
Ta strona została przepisana.